Autor o autorze, 2006
Andrzej BOGUNIA-PACZYŃSKI
ROCZNIK: 1948. Związki emocjonalne z Teatrem STU - od czasów Exodusu, etatowe w latach 1976-1980, 1991-1992 • Dokumentalista i archiwista, redaktor wydawnictw, asystent reżysera (Pacjenci, Szalona lokomotywa, widowiska plenerowe), koordynator pracy artystycznej, kierownik działu organizacji i eksploatacji przedstawień, kierownik programowy.
Nie jest mi łatwo odpowiedzieć na pytanie Wysokiej Redakcji o związki z Teatrem STU. Skierowano je bowiem do osób, które "współtworzyły historię i legendę STU", a dziś ich nazwiska "znaczą wiele w polskiej kulturze ... itd." Nie mając takiego nazwiska, ani też nie będąc w przeszłości współtwórcą owej już to historii, już to legendy - jedyną właściwą odpowiedzią winno tu być milczenie. Skoro jednak usiłuję zabrać głos (półgębkiem, co podkreślam, a w piśmie trudno zaznaczyć), to tylko dlatego, by pozostawić świadectwo.
Tak się bowiem złożyło, że przez krótką chwilę dane mi było popaść w tę cokolwiek zakrzywioną (zakręconą?) czasoprzestrzeń teatralną, wypełnianą coraz to nowymi pomysłami Krzysztofa Jasińskiego i wstrząsaną kolejnymi eksplozjami jego geniuszu. Miałem więc szczęśliwą okazję być niemym i mimowolnym, choć nie zawsze biernym obserwatorem dramatycznych, zaiste, procesów stwórczych tej sceny, szczególniej zaś jej organizacyjno-technicznego zaplecza. W historii STU to oczywiście nieistotny szczegół, w moim życiorysie - najjaśniejsza plama. Ani historii, ani legendy STU nie współtworzyłem, jedynie próbowałem je dokumentować i to tylko na pewnym etapie dziejów, konkretnie w II połowie lat 70., a więc w czasach Pacjentów i Szalonej lokomotywy. Do STU trafiłem po to, by utworzyć teatralne archiwum (w ramach zetpeeryzacji i przechodzenia na zawodowstwo, więc można by powiedzieć profesjonalne archiwum) i takie było moje zadanie. Jeżeli do dziś są tam szafy pełne dokumentów, tekstów, zdjęć, taśm, druków, trofeów, pamiątek i innych zabytków, to mam prawo sądzić, że praca nie poszła na marne, a ulotne z natury swej dzieło teatralne, dzieło spod znaku STU nie przeminie do szczętu.
Nie wiem, czy byłem dobrym archiwistą. Przyznaję jednak nieskromnie, że zawsze miałem swój ideał archiwisty i do tego ideału starałem się dążyć. Francuzi mówią o takim: clerc et chevalier. Oznacza to, z jednej strony, typową dla umysłów mniej lotnych przyrodzoną skłonność do nieatrakcyjnej i żmudnej pracy archiwalnej, bibliotecznej czy redakcyjnej (bardzo proszę nie mylić "klerka" z klerykałem), z drugiej zaś - aktywność, determinację, wręcz waleczność (stąd "rycerz") w zdobywaniu materiałów archiwalnych, czyli innymi słowy, chwytaniu rzeczywistości na gorąco i zatrzymywaniu jej materialnych śladów. A skoro tuż za oknami archiwum przewalała się i kotłowała teatralna rzeczywistość, o urodzie posthippisowskiej awangardy z pokostem umiarkowanej kontestacji, nawet najzacieklejszy archiwariusz nie byłby w stanie usiedzieć spokojnie, nie wychylając nosa za próg i nie dając się ponieść jej wzburzonej fali. Podsycanej zresztą dodatkowo ogólnie prorodzinnym nastawieniem dyrekcji cyrku i przyjemną, nierzadko, atmosferą w zespole. Tak więc, chcąc nie chcąc, wymykałem się z archiwum, by pełnić funkcje: inspicjenta, asystenta reżysera, organizatora pracy artystycznej i kierownika działu eksploatacji przedstawień. Słowem, dałem się ponieść rzeczonej fali i poniekąd, mogę chyba tak powiedzieć, uczestniczyłem w okołoscenicznych i parateatralnych ekscesach tamtej doby. A było to w czasach Pacjentów i Szalonej lokomotywy, przeprowadzki z Brackiej na Krasińskiego, remontu i budowy nowej sceny, pierwszych wystaw Galerii, namiotów, widowisk plenerowych pod Wawelem i gdzie indziej, wyjazdów krajowych i zagranicznych, adaptacji bożnicy Izaaka i restauracji dworu w Ochodzy. Sporo się działo, jest co wspominać, jest czego żałować ... Szczegóły, rzecz jasna, w archiwum.
"Sukcesy, osiągnięcia, porażki"? Moje największe osiągnięcie, to, jak się wydaje, przeżycie tych kilku lat w STU bez widocznych osiągnięć. Czyżby więc sukcesem było w ogóle samo przeżycie? To się rzeczywiście udało, nawet bez większych strat, nie licząc kilku lekkich podmuchów schizofrenii, na tle wspomnianej już dwoistości archiwalno-organizacyjnej. Była za to wielka porażka, ale ta zdarzyła się, paradoksalnie, w wiele lat po rozstaniu (w sensie formalnym przynajmniej) ze STU. Mój związek z tym miejscem ma bowiem charakter niestały, rzec by można nawet, uczciwszy uszy, przerywany. Nie jest to może klasyczny przypadekcoitus interruptus, ale faktem pozostaje, że po kilku latach tu spędzonych odszedłem na jakiś czas, potem wróciłem, by znowu się rozstać, a potem jeszcze raz wrócić, ale w innej już roli. W czerwcu 1998 roku w Teatrze STU odbyła się promocja mojej książki. Zaprosiłem na ten wieczór także wszystkich przyjaciół ze STU. Niestety, z tej grupy przyszły dwie, słownie dwie, osoby (pani Hannie Weyers i Krystynie Gonet-Jasińskiej kłaniam się pięknie i jeszcze raz dziękuję). To była klęska. Bo tak naprawdę wcale mi o tę książkę nie chodziło (niech mi wybaczy "Universitas" chwilę szczerości), po dziesięciu latach chodzenia z maszynopisem i proszenia wydawców miałem jej już zupełnie dość. Inna rzecz była dla mnie ważna: otóż swoiste dopełnienie tej publikacji stanowił sceniczny aneks przygotowany specjalnie na promocję (wraz z ikonograficznym suplementem w postaci wystawy dokumentalnej we foyer). Ta mała forma teatralna, wykonana przez grupkę aktorów i nie bez udziału autora, była moją pierwszą próbą teatru faktu. Teatru, o którym marzę od dawna. Ponieważ mój związek ze STU nacechowany jest, jak się rzekło, okresową powtarzalnością i nawrotami (więc niby nie ciągły, a jednak stosunkowo trwały), w dojmującym poczuciu niespełnienia pozostaję z nadzieją, że tu jeszcze wrócę.
"Rodzina STU. Pokrewieństwa z wyboru - 40 lat Teatru STU"